Losy mieszkańców Spławia w czasie II wojny światowej 17 lutego 2014

Już wtedy rozmawiano o Hitlerze, który w 1933 r. doszedł do władzy, został kanclerzem Niemiec i dał się poznać jako nazista. Obiecywał swoim rodakom lepsze życie i że zapewni im przestrzeń życiową.

Ja, jako 17-latek, dziwiłem się, że u nas zbiera się złoto i wszelkie kosztowności na dozbrojenie armii, a śpiewano, że „…nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły Rydz.” […].

Już wtedy mówiło się o wojnie. Majstra powołano na 4 tygodnie do wojska na ćwiczenia, co mi naukę przerwało, a byłem już zapisany do szkoły zawodowej w Śmiglu. Majster z ćwiczeń wrócił, ale o wojnie było coraz głośniej. Mego brata Antoniego też powołano na ćwiczenia do Leszna, do 55. Pułku Piechoty, ale on już do wybuchu wojny z ćwiczeń nie wrócił.

24 sierpnia 1939 r. ogłoszono mobilizację powszechną. Wszyscy wojskowi dostali rozniesione przez sołtysów karty mobilizacyjne i musieli się wstawić najbliższym pociągiem do swych jednostek. Majster też dostał tę kartę i zaraz się wyszykował. Kazał się odprowadzić na dworzec. Myślę, że dlatego, aby jeszcze mi przekazać, bym poszedł do wójtostwa powiedzieć, by zaopiekowali się jego żoną i dziećmi – on wziął za żonę wdowę z dwójką dzieci, a na dodatek w tym czasie była w ciąży. Gdy zajechaliśmy na dworzec, to tam było pełno poborowych. Ze Spławia przyjechali wozem majątkowym. Byli też moi dwaj bracia: Marcin i Michał. Pożegnałem się z nimi. Michał i bardzo dużo innych jechało do Leszna pociągiem towarowym, a Marcin, który przy pożegnaniu powiedział mi, że za dwa tygodnie będą defilować w Berlinie, jechał do Poznania pociągiem osobowym. Nie wiedział, że za dwa tygodnie będzie zbierał ziemniaki na majątku w Prusach Wschodnich. Majster dostał się do niewoli niemieckiej. Oficerów zabrali do oflagów czy stalagów, a szeregowych zwalniali do domu. Gdy wrócił, dalej prowadził krawiectwo. Ja dojeżdżałem rowerem, miałem przepustkę na dwa powiaty: Kosten i Lissa.

Jeszcze muszę napisać, co działo się w Spławiu, kiedy zaczęła się wojna.

Był to piątek. Rano słyszymy warkot samolotów nisko lecących między Spławiem a Starym Bojanowem w kierunku na Poznań. Wiedzieliśmy, że to niemieckie bombowce, było to bardzo przygnębiające. W sobotę przyjechali do Spławia pierwsi uciekinierzy z Radomicka: kilku rolników i ksiądz z nimi, który w niedzielę rano odprawił mszę św. w kapliczce w Spławiu, która mieściła się w ochronce. [Ochronka w Spławiu powstała z inicjatywy dziedziczki Anny Skarżyńskiej w odpowiedzi na apel ks. Bojanowskiego. Mieściła się w obecnym budynku nr 54].

Ojciec był na tej mszy, a gdy wrócił, kazał nam się ubierać w to, co kto miał najlepsze i mówił, że będziemy uciekać. Załadowaliśmy na wóz najpotrzebniejsze rzeczy: pierzyny, żywność – to znaczy chleb, smalec i słoninę wędzoną, kilka worków żyta dla konia – ja pędziłem krowy. Dwóch starszych braci zostało, mieli nas dogonić na rowerach. Gdy wyjeżdżaliśmy, to już paliły się stogi.

Cała wieś opustoszała. Zostały świnie i drób na podwórkach.

Jechaliśmy przez Wonieść, Gryżynę, Racot do wsi Witkówki. Tam w lesie był postój. Przejeżdżał wójt ze Starego Bojanowa. Obstąpili go rolnicy i pytali: co robić dalej? Jakie, jako włodarz, ma wytyczne? Ale on też był bezradny, nie wiedział, jak się sprawy mają. Potem ruszyliśmy dalej. Pod wieczór dotarliśmy do wsi Gorzyce przed Czempiniem i tam zanocowaliśmy w dużej oborze. Ja z kolegą od sąsiada spałem na wozie, mieliśmy pierzynę, ale w nocy był przymrozek i bardzo zmarzliśmy. Poniedziałek spędziliśmy w Gorzycach. Krowy paśliśmy w koniczynie, starsi naradzali się – co dalej? Przyszedł wieczór i wszyscy ułożyli się do snu w oborze. Ja z kolegą też.

Było nas cztery rodziny. Jeszcze dobrze nie zasnęliśmy, gdy przyszli miejscowi ludzie i mówią, że stogi się palą i oni uciekają dalej i radzili nam, abyśmy też uciekali. Wtedy ojciec naradził się z sąsiadami, dali mi rower i kazali jechać do sąsiedniej wsi Słonin. Tam miał brata gospodarz ze Spławia Maćkowski J., u którego zatrzymali się Białas Teodor, Wojtkowiak Wawrzyniec i inni. Miałem się dowiedzieć, co oni myślą. Gdy jechałem polną drogą, stogi płonęły i rozświetlały okolicę. Opodal drogi paliły się stogi majątkowe, zawsze stawiane dwa obok siebie, aby, gdy je młócono, maszyna ustawiana była w środku i za jednym ustawieniem wymłócono obydwa stogi.

Z tego palącego się zboża bił taki żar, ze musiałem zejść z roweru i polem je omijać. Do dziś nie wiem, jak trafiłem do Słonina. Gdy odszukałem naszych spławiaków, to pamiętam, jak wyżej wymieniony p. Białas twardo mi powiedział: wracaj i powiedz ojcu i wszystkim, którzy są z wami, aby nigdzie nie uciekali, że jutro wracamy do domu. To ja z powrotem do Gorzyc. Po drodze spotkałem maszerujące wojsko. Gdy je mijałem, w świetle palących się stogów rozpoznał mnie mieszkaniec Spławia Kazubski Adam, który był powołany do obrony narodowej w Śmiglu, a teraz wyprowadził się do Śremu za Wartę. Pytał mnie o swoją rodzinę. Był pracownikiem majątku i nie wiedział, co się z nimi dzieje. Pytał, kto jest z nami. Gdy mu powiedziałem o wszystkich, a była z nami p. Damrich z córką i siostrą, z którymi Kazubscy byli zaprzyjaźnieni, nie wiem jak się „urwał”, a może mieli krótki postój, przyszedł do obory, rozmawiał i dowiedział się, że ludzie majątkowi też uciekali wozami, ale oni już byli dalej, bo wszyscy jechali za Wartę. Bardzo się zasmucił, ponieważ miał sześcioro dzieci, najstarsze 12 lat, a żona sama z nimi. Mówił, że tu miałyby chociaż mleko, bo my mieliśmy krowy i p. Damrichowa też.

We wtorek 5 września ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Nie pamiętam, przez jakie wsie my wracali, drogi były tak zapchane, że trudno było się poruszać. Do Kościana przyjechaliśmy od strony Lubosza. Mijaliśmy ludzi, którzy na rowerach wieźli cukier, mąkę, kiełbasę i inne towary. […] Do Spławia wróciliśmy 5 września. Na drugi dzień poszedłem do ochronki. Było w niej radio, które dziedzic kupił dla młodzieży. Usłyszałem, że Westerplatte się broni, armie polskie wycofują się za Wisłę. Na drugi dzień radio milczało.

Nie pamiętam daty przybycia Niemców do Spławia, ale pamiętam, że bardzo to wszystko przeżywałem: trzech braci na wojnie, nie wiadomo, czy przeżyli i ta niepewność: co dalej?

Byłem też lekko przeziębiony. Słoneczko grzało i położyłem się na kocu. Patrzę – aż tu dwóch żołnierzy niemieckich z karabinami wyganiają wszystkich z domów, by stawili się koło sołtysa. Ja, widząc ich, wsunąłem się w kukurydzę, nie zauważyli mnie. Tam oficer odczytał instrukcję, jak mają się Polacy zachowywać i co nam grozi w razie jakiegoś buntu. Sołtys musiał wszystko przetłumaczyć po polsku i tak zaczęła się niemiecka okupacja Spławia. W Spławiu przed wojną nie było żadnego Niemca. Jako pierwszy do pałacu wprowadził się Helmut Oldenburg, który przed wojną był dyrektorem majątku ziemskiego niemieckiego Wonieść i Jezierzyce. Mieszkał w Jezierzycach, był znany jako nazista, przed internowaniem się ukrył. Teraz mieszkał w Spławiu i był dyrektorem majątku Spławie i Chełkowo, był też sołtysem wsi Spławie i pracował w powiatowych władzach w Kościanie.

Życie toczyło się dalej aż do 30 września – pierwsze publiczne rozstrzelanie 8 Polaków na rynku w Śmiglu. Bardzo to wstrząsnęło ludnością polską, a zwłaszcza starszymi, którzy przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości służyli w wojsku niemieckim, byli na pierwszej wojnie światowej, kiedy traktowano ich na równi z Niemcami. […] Muszę zaznaczyć, że wszyscy wojskowi, którzy wrócili z wojny, musieli się co niedzielę meldować na żandarmerii w Śmiglu. Dwudziestego trzeciego października 1939 roku [drugie rozstrzelanie] też musieli się wszyscy wojskowi stawić w Śmiglu. Nie pamiętam, co to był za dzień [poniedziałek], ustawiono ich na rynku, jeszcze dużo ludności cywilnej ze Śmigla spędzono na rynek, otoczyło ich wojsko i musieli patrzeć, jak z ratusza wyprowadzają skazańców, ustawiają ich pod apteką i rozstrzeliwują. Zginęło wtedy 15 Polaków. Mój majster też tam był. Gdy wrócił, przeszedł przez warsztat bez słowa, wszedł do sypialni i nie pokazał się do wieczora. Majstrowa mi powiedziała, co się stało. Jak wieczorem wróciłem do domu, to od brata Michała się wszystkiego dowiedziałem, on też tam musiał być. Mówił, że było to coś okropnego. Było to zastraszające dla Polaków. Co będzie dalej? Kto następny? […]

W Spławiu było spokojnie do jesieni 1940 roku, kiedy już były pogłoski o wysiedlaniu.

I stało się. W październiku 1940 r. wysiedlono ze Spławia 7 rodzin – opiszę po kolei.

Korbik Stanisław z żoną byli bezdzietni.

Nowak Katarzyna z córką, syn był w niewoli, a mąż Andrzej był obłożnie chory. Przyszło do nas dwóch ssmanów, obudzili ojca i kazali, by kogoś zabrał do pomocy. Była to jeszcze noc. Ojciec nas obudził, to znaczy mnie i brata, kazał się ubrać i powiedział, że pójdziemy po Nowaka. Gdy tam zaszliśmy, to dopiero wiedziałem, co się dzieje. Pani Nowakowa z córką pakowały najpotrzebniejsze rzeczy do worków, a nam kazano zabrać chorego Andrzeja do siebie. Przenieśliśmy go z bratem na krześle i potem poszliśmy po łóżko. W tym czasie p. Nowakowa do tego łóżka nakładła różnych rzeczy – nawet garnek z peklowanym mięsem. To wszystko przenieśliśmy do naszego domu. Nowak był u nas na pewno więcej jak rok, ale dokładnie jak długo, nie pamiętam. Miał córkę w Poladowie, ale go nie zabrała, bo też się spodziewała w każdej chwili wysiedlenia. Zabrała go dopiero, kiedy ich wysiedlono z gospodarstwa, ale nie wywieziono, tylko dano im mieszkanie na miejscu.

Następny gospodarz Maćkowski Józef z żoną, 5 dzieci – najmłodsza córka 11 lat.

Następni – Lester Maria z bratem Stanisławem, drugi brat był zmobilizowany na wojnę i zginął. Matka - wdowa, staruszka została u siostry po sąsiedzku. Wojtkowiak Wawrzyniec z żoną i 6 dzieci, najstarsza córka 20 lat.

Słański Franciszek, średniorolny gospodarz z żoną i 6 dzieci – najstarsze 13 lat, najmłodsze roczek – z siostrą Wiktorią. Oni byli w najgorszej sytuacji, małe dzieci na wysiedleniu, ojciec z siostrą nie byli w stanie wyżywić. Najpierw zmarł syn Janek, potem Wiktoria i w końcu Franciszek.. Reszta wróciła, ale nacierpieli się tam głodu.

Na końcu zostawiłem rodzinę Koziców. Ojciec Józef Kozica […] miał radio i dokładnie wiedział, której nocy będzie wysiedlanie. Żonę z trójką najmłodszych dzieci wywiózł do Błotnicy do kuzyna, najstarszego syna Stanisława, który był mój rocznik, umieścił u teściów [Nowaków] – nie przewidział, że razem ich wysiedlą. Powiedział mu, że później, przy pierwszej lepszej okazji go zabierze. Jak my dziadka zabierali do nas, on powkładał do tego łóżka swoje rzeczy i dzień czy dwa był u tego Niemca [który objął gospodarstwo Nowaków], a potem uciekł do rodziny. Dwie starsze córki Anielę i Helenę zaprowadził do sąsiada Dziwaka. Tu muszę zaznaczyć, ze Kozicy przed wojną spaliła się stodoła kryta trzciną, była to wiosna 1936 roku. Ale już na żniwa postawił nową, która stoi do dziś. Jednym końcem jest podpiwniczona, a że się bardzo spieszono z budową, tej piwnicy nie zawelbowano [zaszalowano] górą, tylko przykryto deskami. Przezorny Kozica, jak już przewidywano wojnę, zrobił w stodole kryjówkę i tam, gdy już wojna się zaczęła, ukrył radio. Wyjścia miał dwa: we żniwa, gdy zwoził zboże, to już zrobił wyjście przez piwnicę, co było łatwe po rozsunięciu desek i drugie – ze stodoły zastawione słomą. Tej nocy, w której było wysiedlanie, on w tej kryjówce spał z kuzynem z Błotnicy i synem sąsiada Dziwakiem Teodorem. Mieli tam radio i czekali. Gdy Niemcy przyszli ich wysiedlić, obserwowali, co się dzieje. Byli tam do rana i cały następny dzień, dopiero w nocy zabrali wszystko i wyszli. Radio umieścili u Dziwaka w ubikacji na podwórku. Jednak p. Dziwak nie zgodził się, by radio tam zostało, obawiał się o rodzinę, wiedział, czym to groziło, gdyby Niemcy to radio wykryli. P. Kozica zabrał radio i wyniósł je w szczere pole w stronę Starego Bojanowa, gdzie był stawek obsadzony wkoło wierzbami, tak zwany „woli dół” – wedle legendy miał się tam kiedyś utopić wół. Wieczorami szli słuchać, co dzieje się na frontach II wojny światowej. Kiedy to radio stamtąd zabrał, nie wiem. Wiem, że zabrał od Dziwaka dwie córki i wyprowadził się do Błotnicy. Tam z czasem [pod koniec 1942 r.] załatwił sobie zameldowanie i pracował jako kanałowy na kanałach przemęckich. Wojnę przeżył. Nieraz rowerem przejeżdżał przez Spławie do Wonieścia do Antoniego Mruka, który prowadził rzeźnictwo i na pewno zaopatrywał go w żywność, chociaż nie było ją w czasie okupacji łatwo przewozić. [Kiedyś, zupełnie przypadkowo, dotarłem do dokumentu Tajnej Policji Państwowej w Poznaniu Oddział II F – listu gończego nr 64 z 15 II 1941 r. poszukującego między innymi z natychmiastowym aresztowaniem Józefa Kozicę, jego żonę Wiktorię i syna Stanisława. (H.Z.)].

W dwa tygodnie po pierwszym wysiedleniu nastąpiło drugie. Wysiedlono dwie rodziny.

Nowaka Wojciecha z żoną i 3 dzieci. Najstarszego syna umieścił u sąsiada Niemca, za parobka, aby był blisko domu. Panią Lester, która była u nich, musiał zabrać do siebie kolejarz Hoffmann i była u niego do zakończenia wojny. Młodszy syn p. Nowaków zmarł na wysiedleniu.

Druga rodzina to brat mojego majstra Olejnik Stanisław z żoną i dwójką małych dzieci i ojcem staruszkiem. Starszy synek zmarł na wysiedleniu. Potem jeszcze w październiku wysiedlono Białego Franciszka z żoną, córką i synem. Dwóch starszych synów ukryło się u sąsiada, ale policja ich znalazła i też ich wywieziono.

Ostatni z gospodarzy był wywieziony Wojciechowski Wojciech z żoną, synem i dwiema córkami.

Już skończyło się w Spławiu wolne życie. Trzeba się było Niemcom czapkować, a gdy w niedzielę stanęliśmy we trzech na drodze, już nas przeganiano. Nie pamiętam dobrze daty, ale myślę, że było to w grudniu 1939 r., aresztowano Stefana Hoffmanna, jego brata Tadeusza i syna nauczyciela Mieczysława Kłosiaka. Zawieziono ich do Żegrowa, gdzie były postawione baraki i po pewnym czasie wywieziono ich za Warszawę. Hoffmannowie byli bardzo dobrymi kolegami. Ich ojciec był pracownikiem na kolei i pomimo, że im się lepiej powodziło – uczęszczali do gimnazjum w Kościanie – to się nie wywyższali. Graliśmy razem w kopa. Stefan w tę noc, którą ich aresztowano, był na kartach u Wojciechowskich, wrócił polem, bo już była godzina policyjna, wolno było poruszać się do godziny 22.00. Ledwo się położył, już po nich przyszli. Niestety, zginęli obydwaj w partyzantce AK w Lubelskim w rejonie Sokołowa Podlaskiego w czasie przewożenia broni. Cześć Ich pamięci!

Dnia 15.5.1940 r. został aresztowany nasz nauczyciel Władysław Kłosiak. Bardzo mi go było żal, wiedziałem, że długo w lagrze nie wytrzyma, nie był przyzwyczajony do ciężkiej, fizycznej pracy – miał 55 lat. Gdy Niemcy zajęli Polskę, szukał pracy. Nie wiedział, co to za Niemcy są obecnie, a był na liście miejscowych nazistów – był radnym gminy Stare Bojanowo, a nawet jej przewodniczącym i dlatego musiał zginąć. […]

Nie pamiętam daty, ale było to tak w połowie 1943 r., kiedy wywieziono jeszcze ze Spławia średniorolnego gospodarza Wolsztyńskiego Stanisława z żoną i 2 młodszymi synami i córką. Najstarszy syn ukrył się u sąsiada, a drugi z kolei służył u gospodarza w Przysiece. […] Muszę zaznaczyć, że Wolsztyńskiego by nie wysiedlono, tylko jeden z Niemców chciał opuścić gospodarstwo, o ile mu nie wybudują nowego domu, gdyż mieszkał w bardzo mizernej gliniance krytej słomą. Gdy się zgodzili mu pobudować, to na czas budowy musiał się wyprowadzić. Pochodził po mało i średniorolnych Polakach, którzy jeszcze w Spławiu zostali i w mniemaniu Niemców byli przeznaczeni na germanizację. Wolsztyńskiego mieszkanie mu się spodobało i dlatego go wysiedlono. Niemiec, który je i całą gospodarkę zajął, był bardzo wrednym Niemcem.

Słabo mówił po niemiecku, a jeszcze gorzej pisał, ale był bardzo aktywny w gnębieniu Polaków i dlatego nie zabrano go do wojska, chociaż był jeszcze w wieku poborowym. Wybrali go na takiego, po polsku przewodniczącego, na wsi gospodarczej. Na całą wieś, to już zaznaczyłem, był sołtysem dyrektor Oldenburg. Biuro prowadziła mu przedwojenna kasjerka dziedzica p. Kistowska. Miał on dużo innych obowiązków, ale pod jednym względem był w porządku wobec pracowników majątku – nie pozwolił ani wymienionemu wyżej Niemcowi o nazwisku Schmit, ani żandarmom kontroli na wsi majątkowej. Gdy na przykład ojciec wielodzietnej rodziny zwrócił się do niego z prośbą, że nie ma dzieciom co dać jeść, to odpowiadał krótko: nie wiesz, co masz zrobić? To znaczyło, że ma po kryjomu zabić świnię, a on – jak zaznaczyłem – kontrolować nie pozwolił. Chociaż miał też sporo grzechów i wcale go nie bronię. Mieszkał w pałacu aż do ucieczki przed Armią Czerwoną. Zawsze mówił, że majątek Spławie po wygranej wojnie otrzyma jakiś zasłużony Niemiec, a on upatrzył sobie majątek Chełkowo, gdzie są dobre ziemie i las.

Ale musieli opuścić wszystko. Jeszcze opiszę, jak oni byli pewni zwycięstwa, o czym świadczy wypowiedź Oldenburga. Był w Spławiu małorolny chłop nazwiskiem Sieracki. Miał liczną rodzinę, ale bardzo kiepskie mieszkanie. Sołtys Oldenburg zaproponował mu, że zabierze go z rodziną do majątku i da mu mieszkanie. Sieradzki nie wiedział, co ma robić. Radził się mojego ojca, bo dyrektor powiedział mu, że jego mieszkanie rozbiorą, bo grozi zawaleniem. A po wojnie gdzie wrócę? I tak zwlekał z odpowiedzią, bo Polacy byli pewni, że Niemcy wojnę przegrają. W końcu dostał rozkaz wyprowadzenia się do starej szkoły, w której mieszkały już dwie rodziny. [Mieściła się przy „starej drodze” równoległej do obecnej pokrytej asfaltem drodze w kierunku Olszewa. Była pokryta trzciną. Za czasów prezesury w spółdzielni produkcyjnej Mikuły pokryto ją eternitem. Parę lat później budynek rozebrano]. Dyrektor Oldenburg powiedział mu, aby nie myślał, że Polska jeszcze kiedyś powstanie. Gdy Sieracki się wyprowadził, jego mieszkanie rozebrano. Po wojnie zajął poniemieckie gospodarstwo w Zygmuntowie.

Moi trzej bracia, którzy byli na wojnie, przeżyli. Zginął kuzyn Piotr Górny, który był w służbie czynnej na wschodniej granicy w Baranowicach, od pocisku artyleryjskiego koło Warszawy, o czym zawiadomił po wojnie rodzinę jego kolega z wojska. Ze Spławia jeszcze zginął w niewyjaśnionych okolicznościach wspomniany już Franciszek Lester.

Ja cały czas pracowałem u majstra w krawiectwie. Wywłaszczyli go z jego domu, w którym zamieszkał niemiecki żandarm. Majstrowi dali dwa pokoje w budynku wielorodzinnym przy moście nad torami kolejowymi. Zawsze mieliśmy dużo pracy, bo Niemcy, zanim ich pozabierali na front, chcieli być ładnie ubrani. Do pracy zawsze jeździłem rowerem. Jak było sucho, to jechałem polną drogą przez Olszewo, a gdy było błoto, to jechałem szosą i wtedy przez całe Bojanowo musiałem każdemu Niemcowi czapkować.

Przy czerwonej szkole w Bojanowie stała tablica ogłoszeń. Niemcy umieścili na niej mapę Europy. Gdy rano jechałem do pracy, to zawsze przy mapie stało kilku Niemców bardzo roześmianych, bo ich wojska posuwały się w głąb Rosji. Przesuwali taką odznakę z hakenkrojcem [swastyką] po mapie i zaznaczali, które miasta już zajęły hordy hitlerowskie, jak my ich nazywaliśmy. Po bitwie stalingradzkiej, gdy zaczęli się wycofywać, to już żadnego Niemca przy tablicy nie było. Za to my się cieszyliśmy. Gdy zginął na froncie miejscowy Niemiec, to urządzano mu taki prowizoryczny pogrzeb na cmentarzu w Robaczynie. W tym czasie przez Bojanowo szły transporty kolejowe z rannymi z frontu wschodniego.

Był w Bojanowie, już przed wojną, rzeźnik Niemiec o nazwisku Ludwig. Miał dwóch synów: młodszy, ulubieniec ojca, uciekł na motocyklu jeszcze przed wojną do Niemiec. Gdy Niemcy zajęli Polskę, wrócił, przyszedł z bratem do warsztatu z jakąś robotą. Słabo mówił po polsku, ale ten starszy mu tłumaczył. Jak on się cieszył! Mówił, że Anglii jeszcze nikt nie zdobył, ale teraz im się to uda i zrobią porządek z Żydami. […] Ich ojciec był polakożercą. Jak on nas upokarzał! Majster wysłał mnie po mięso, jeszcze nie było na kartki, pełen skład ludzi, on za ladą z toporem i wybierał, kogo obsłuży. Do mnie mówi: Olejnik, teraz ciebie obsłużę. Kupiło się to i to, a na końcu mówiło się o smalec. Sprzedawał po 1/8 kg, a pytał: kilo, dwa? Na kogo się uwziął, to wcale nie sprzedał, kazał iść, gdzie przed wojną kupował. A był w Bojanowie rzeźnik Polak, miał skład u p. Stępczaka, nazywał się Nalewaj. Gdy Niemcy weszli, to uciekł i się ukrywał. Nie wiem, czy przeżył. U niego uczył się Łęcki Franciszek, bardzo bystry chłopak. Nie wiem, czym się Niemcom naraził, aresztowali go, a potem rozstrzelali w lesie kurzogórskim. Gdy na froncie wschodnim zginął ulubiony synek Ludwiga, który chciał Rosję kamieniami zawojować, opuścił głowę i już Polakom tak nie dokuczał.

Gdy Niemcy zaczęli w Rosji marznąć, szyliśmy dla wojska kamizelki z króliczych skórek, ale niewiele im to pomogło.

Z początkiem 1944 roku dostałem zawezwanie na Arbeitsamt do Kościana. Wezwanych nas z powiatu kościańskiego było 50 młodych chłopaków. Wyznaczyli nam dzień, na który mamy się wstawić, zabrać mieliśmy rzeczy osobiste i żywność na dwa dni. Było dużo ze Śmigla, Czacza, Koszanowa. Pamiętam niektóre nazwiska: Sadowski, Sikora, Małek Kaziu ze Śmigla, dwóch braci Lewandowskich – ojciec pantoflarz i inni. Gdy na wyznaczony dzień stawiliśmy się w Kościanie, zaprowadzono nas na dworzec kolejowy i czekaliśmy na wagon, który miał być doczepiony, abyśmy byli razem. Wagonu jednak nie doczepiono i kazano nam wsiadać do pociągu. Pociąg był bardzo przepełniony, ale każdy się pchał na siłę, bo taki był rozkaz. Niemcy, którzy siedzieli w pociągu, byli oburzeni: gdzie się pchamy? I jeszcze każdy z walizką? Jakoś się załadowaliśmy i pociąg ruszył w stronę Poznania, ale nie było wiadomo, gdzie dalej. W Poznaniu przez głośniki podano, że mamy wysiadać. Konwojent ustawił nas na peronie, policzył i wyprowadził przed dworzec. Tam czekał na nas tramwaj (pierwszy raz jechałem tramwajem i pierwszy raz byłem w Poznaniu), załadowaliśmy się i ruszamy. Zawieźli nas na Górczyn, do obozu przejściowego. Tam na słomie spędziliśmy noc, prawie nikt nie spał, każdy myślał, co z nami zrobią. Rano kazali nam się rozebrać do naga, skórzane rzeczy osobno, i wzięli nas do łaźni do odwszawienia pod prysznicem. Na końcu oblali nas, nie wiem czym, jakby naftą i przeszliśmy do następnego baraku, w którym już były nasze ubrania bardzo wygniecione, bo przeszły parowanie. Walizki i inne nasze przedmioty też tam już były. Każdy otrzymał numer –prawdziwy niemiecki (ornung) porządek. […] Gdy samochód zwolnił i skręcił w bok, przez szparę zauważyłem napis TUKAN. Wiedziałem z gazet, że to fabryka mydła na Starołęce w Poznaniu.

Gdy samochód się zatrzymał, kazano nam wysiąść. Patrzę – a tu cały plac zawalony oponami (poznański STOMIL). […] Rano na godzinę 6.00 do pracy. Najpierw chcieli mnie przeznaczyć na wulkanizację opon rowerowych, ale nie nadawałem się, była tam wielka gorączka. Dali mnie na wulkanizację opon samochodowych i samolotowych. […] Nie była to ciężka praca, ale bardzo brudna, na trzy zmiany, po 8 godzin. Wszystko byłoby dobrze, tylko jedzenie kiepskie i za mało: pół kg chleba na dzień zjadło się na kolację, a rano popiło się kawą i do pracy. Obiad był w stołówce na terenie fabryki, bardzo cienka zupka. […] W miarę zbliżania się frontu wschodniego było coraz lepiej. Niemców brano do wojska, a fabryką kierowali Polacy, chociaż też się trafiali służalcze podchlebki. […]

Nadszedł 20 styczeń 1945 roku. Pracowałem na zmianie popołudniowej. Obserwujemy, co się dzieje. Tak zwani wachmani wynoszą z biur w koszach dokumenty do kotłowni i palą. Jeden z nich przyszedł na oddział i powiedział, abyśmy wszystkie opony, które są w prasach i kotłach […] wyjęli, ale następnych już nie wkładali. To nas bardzo ucieszyło. […] Gdy to zrobimy, mamy opuścić fabrykę. Kotłownia już była wygaszona i w łaźni była tylko zimna woda. W baraku też była tylko zimna, a trzeba zaznaczyć, że mróz był wtedy 20 stopni. […]

I tak czekamy na pociąg. Około 22.00 nadjechał […], ale trwało to tak długo, że o godz. 7. byliśmy na stacji w Starym Bojanowie. Bardzo w nim zmarzłem, ale jak z niego wyszedłem, to już nie patrzyłem drogi, tylko przez pola szedłem do Spławia. Gdy wszedłem do domu, siostra karmiła świnie, a ojciec się ubierał, dopiero wstał. Z mego powrotu bardzo się ucieszyli, a ja zaraz położyłem się do łóżka, by się rozgrzać. Palić nie było czym. Wieczorem z siostrą poszliśmy do sąsiada po trochę węgla. Tam byli sami niemieccy parobcy. Niemcy uciekli 20, a to było 22 stycznia. Kazali im zostać i dbać o inwentarz, bo oni wrócą. Tak się jednak nie stało.

Rankiem 27 stycznia przyszli od strony Karmina czerwonoarmiści i tak samo jak Niemcy zajmowali Spławie, tak teraz 2 żołnierzy radzieckich przeszło przez wieś. Gdy mnie zobaczyli w łóżku, to jeden z nich chciał mnie zastrzelić, myślał, że ranny german. Drugi rozumiał po polsku i z ojcem się dogadał. A ja już wtedy zacząłem chorować i chorowałem prawie 5 lat. Tak skończyła się okupacja niemiecka, a zaczęła radziecka.

Gospodarze zaczęli wracać. Pierwszy wrócił sołtys Olejnik z synem i synową. Oni byli koło Warszawy. Gdy front się przesunął nad Odrę, kupił konia i wóz, załadował rodzinę i jechali do domu. Spieszył się, bo miał ciężarną żonę.

A potem wracali kolejno inni. Najpóźniej wrócił Biały. On też był koło Warszawy. Miał konia i gdy front wschodni się zbliżał, załadował rodzinę i chciał wrócić w swoje strony, ale Niemcy nie pozwolili. Nie chcieli, aby się wydało, że już tak daleko się wycofali. Zabrali Białego z rodziną i wywieźli w głąb Niemiec pod holenderską granicę, skąd po zakończeniu wojny miał trudność dostać się do domu. Przez jakiś czas jego gospodarstwo prowadził siostrzeniec z Wyskoci p. Gałka.

Wszyscy rolnicy tak kolejno wracali. Po p. Nowakową Katarzynę pojechał najstarszy syn Kozicy Stanisław, mój rocznik. Ona chorowała i dlatego musiał po nią jechać. Przyjechała razem z córką, ale po kilku dniach zmarła. Jej mąż Andrzej, który był u nas po jej wysiedleniu, dożył jeszcze do powrotu syna z niewoli niemieckiej i potem też zmarł.

Nie napisałem, w które rejony Polski byli wysiedlani ze Spławia. Pierwsze 6 rodzin w Lubelskie do miejscowości Rudnik i okolice Ulanowa, po wioskach blisko Sanu.

Gdy już rolnicy wrócili z wysiedlenia, to się bardzo cieszyli, że już są w domu na swoim.

Nie było koni, bo Niemcy je zabrali, jak uciekali, ale jeden kupił konia, drugi wołu i tak wspólnymi siłami ziemię na wiosnę obsiano. […]

Stanisław Górny

Poniższy tekst, autorstwa wieloletniego sołtysa Spławia Stanisława Górnego, jest fragmentem opracowania mającego charakter pamiętnika i biogramu pt. Dzieje wsi Spławie – życie jej mieszkańców i mój życiorys. Materiał do druku przygotował Hubert Zbierski.

Śmigiel, Miasto Wiatraków
Śmigiel Travel
Centrum Kultury w Śmiglu